Siedzimy wszyscy przy stole. Matka nawiązuje do wcześniejszej rozmowy. Mówi, że w 97 roku, a trzeba wiedzieć, że przeszła bardzo ciężką operację na nowotwór i nie wiadomo było czy przeżyje, miała tylko jedną podstawową motywację. Dotrwać choć do czasu, gdy ja skończę osiemnaście lat i będę mogła przejąć prawnie opiekę nad siostrą i nie wylądujemy w żadnym domu dziecka, bo ojca oczywiście niet. Żartując też wspomina Kruszynę( a taka kobieta wagi słusznej z 40 lat), z którą leżała na jednej sali w Centrum Onkologii, a która, no powiedzmy, specyficzny sposób bycia miała:" Panie! Kuuu.....a mać! Toż to żyć trzeba! I nie ma zlituj się!". I to jej k... było czymś co z biegu stawiało na nogi pół szpitala i tych wszystkich na nosy padających już. Taki dobry Anioł. W ogóle to zgłosiła się do szpitala na operację, ze skierowaniem, elegancko, tylko, ze data na nim....dzienna i owszem, zgadzała się, ale rok...kilkanaście lat wstecz:) Taka cholera:) Kilka dni po operacji matka pomagała jej uciekać ze szpitala, bo się jej zakupów zachciało. Lodów się nażarła i z gorączką do szpitala wróciła:) W każdym razie mama opowiada o tej motywacji, co do wychowania dzieci chociaż do moich osiemnastu lat, a po chwili dodaje: " Ale teraz jak już się pierwsze założenie udało, mam kolejne". Wszyscy nagle tępo wlepiają w Nią oczy, a ona kontynuuje.." Wnuki chcę! A co!". My z Arturem na siebie, babcia na nas.... A wieczorem A. zaniepokojony do mnie:" Ty, Agata, to już mamy mieć???"
A co!:o)
A bo u B. to i pierogi swego czasu dobrą okazją do rozmowy na ten temat były. Imiona wybierane i :' A bo już bliżej jak dalej' i takie tam.
Za to przed chwilą wleciała jak burza i cedzi coś przez zęby, tak, ze ją ledwo co zrozumieć można. " Ale śmiechu!" - zwala moje książki z sofy i siada. - Idę sobie ulicą i jakiś facet mnie zaczepia. Pyta o dworzec główny. To ja mu mówię jak iść, On dziękuje i odchodzi. Po jakimś czasie wracam, patrzę a On zamiast w jedną, to w drugą stronę. No to lecę za Nim, wołam i mówię, że właściwie to idzie teraz w strone dworca to i Go zaprowadzi. Po drodze gadka. Wychwala facet ten nasz Wrocław pod niebiosa, tak od słowa do słowa i w końcu mama pyta czy przypadkiem On coś z budownictwem wspólnego nie ma. On jej na to, ze właśnie jak najbardziej, że jest z Krakowa, ale dwa razy w tygodniu przyjeżdża do Wrocławia w interesach. To się. B. pyta czy nie miałby pracy dla takiego jednego gagatka, po studiach inżynierskich. Dał telefon, wtajemniczył w różne kwestie i kazał skontaktować się w poniedziałek - podsuwa mi kartkę z bazgrołami. No tak. Pewnie kolejne namiary z tysiąca innych, które już wylądowały w koszu.:)
A teraz to ja się oddalę rozwalić główką którąś ścianę, albo drzwi. Bo co niektórzy mimo swojego kretynizmu, jakoś tak na mnie wpływają, że odreagować muszę:)Albo pod inny adres pójde po prostu, co by mnie nikt w tym stanie nie widział:) Miłego dnia Wam życzę.